Naszym dzieciom.


28 sty 2015

Pampilio

                                                Pałęto, co będziemy jeść?
                                                Pampilio! Ach, pampilio!
                                                Prosiaczku, mam radosną wieść:
                                                będziemy jeść pampilio!


Tak właśnie sobie nucimy ostatnio, na własne potrzeby skomponowaną na żeglarską nutę, pioseneczkę o niezwykłym drzewie, rodzącym najsmaczniejsze owoce świata. A wszystko to za sprawą cudownej lektury, którą to Kacper z tatą uratowali niedawno przed przemiałem. Teraz jest już bezpieczna u nas w domku i ..., o nie, nie leży porzucona samotnie na półce! Wertujemy ją co chwila, czytamy i bawimy się naszymi własnymi interpretacjami. Mowa nie o czym innym, jak o Pampilio w opracowaniu Ireny Tuwim z ilustracjami Ignacego Witza (Nasza Księgarnia 1967, wyd. II).
Kolejna z serii Moje Książeczki, zdobyła od razu nasze serca.




Tekst doskonały do głośnego czytania. Dorosły czytelnik wnikliwie dopatrzy się w lekturze drugiego, a nawet trzeciego dna, a dziecko ubawi się perypetiami zwierząt, które usiłują poznać nazwę tajemniczego drzewa. Okazuje się jednak, że trudno jest ją zapamiętać, kiedy głód i pragnienie spożycia jego wabiących owoców są coraz silniejsze.



Nam się udało, ponieważ przewija się ona przez całą książeczkę niczym refren. Podczas wspólnego czytania, synek mógł sam dopowiadać powtarzające się partie tekstowe. A charakterystyczni komiczni bohaterowie, odbywający swą podróż w górę rzeki, pobudzali nas do śmiechu. Tylko jednemu z nich powiodła się wyprawa, czym zasłużył sobie na podziw i szacunek:

...ktoś, kto potrafi zapamiętać nazwę drzewa PAMPILIO - potrafi zrobić wszystko.

Uwierzyliśmy tym słowom i zrobiliśmy własne, rodzinne drzewo. Bardzo zindywidualizowane, bo każdy z nas różni się od siebie, ale razem stanowimy o sile i pięknie tego czym jesteśmy.
W świetle korony znalazły się nasze dłonie, małe i duże, z niepowtarzalnymi liniami papilarnymi i kolorami dobranymi według upodobań. Narysowałam jedynie synkowi zarys pnia, który on następnie pomalował.



Odbijanie śladów swoich rąk na arkuszu brystolu spodobało się dzieciom, a zwłaszcza moment, kiedy mogły pomalować farbą  moją dłoń i męża. Każde miało swoje pięć minut w zabawie. Nawet nasza najmniejsza kruszynka zostawiła swój ślad na papierze, choć piąstkę trzyma jeszcze nieco zaciśniętą:)
Tak, jak owoc pampilio był podobny do wszystkich najsmaczniejszych owoców, choć był zupełnie wyjątkowy - tak i nas określa rodzinne podobieństwo a jednocześnie uczymy się, że każdy z nas jest całkiem inną osobą. Zresztą, nawet wspólna praca nad malunkiem pokazała, że możemy mieć jego odmienne wizje, możemy mieć wybór i swobodę działania.
Obraz zawiesiliśmy na ścianie, podpisawszy do kogo należą pieczątki. Całość przedstawia się następująco:)



Jak widać, raczymy się kolorkami: balony fruwają u powały, niczym smakowite owoce i dekorują dom karnawałowo.

Z lektury Pampilio wynieśliśmy przesłanie, że nie wystarczy czegoś mocno pragnąć i stawać bezradnym wobec swoich marzeń. Nie wystarczy też podjęte działanie w celu ich realizacji, jeśli po porażce pojawia się zwątpienie i smutek (zwierzęta po nieudanych próbach zapamiętania nazwy drzewa zamykały się w sobie, nasilała się w nich frustracja i złość). Potrzeba natomiast dużo samozaparcia i wytrwałości, a czasem trochę sprytu.
Właściwie już od początku czytania nasuwa się skojarzenie pampilio z drzewem 'poznania dobra i zła' z edenu. W bajce nie jest jednak ono obwarowane zakazem spożywania jego owoców. Wprost przeciwnie - pampilio ma jadalne i smaczne owoce. Za to ma trudną nazwę. Ale to chyba nie ona jest głównym problemem bohaterów. Problem leży w nich samych, w usposobieniu zwierząt i nadmiernym skoncentrowaniu na sobie. Nosorożec Pałęta, który jako pierwszy miał przynieść zwierzętom ratunek, był przecież nasycony kolacją u króla Lwa, jednak w trakcie powrotu myślał tylko o tym, ile też mógłby zjeść tych przepysznych owoców. Przeciwieństwem postaci jest Żółw Alojzy, który ma większy dystans do siebie samego  i w rezultacie udaje mu się pokonać trudności.

Gorąco polecamy to wydanie! Zarówno tym którzy są głodni wiedzy, głodni znakomitych ilustracji, jak i po prostu ciekawi oryginalnego smaku pampilio:)






17 sty 2015

Zagadka z gwizdkiem

Uśmiechnięta, zielona buzia z okładki tej książeczki sprawiła, że w jeden wieczór zamieniliśmy się w szalonych konstruktorów. Myślę, że przemówiły do nas jednocześnie zabawna historyjka opisana przez Nikołaja Nosowa (autora serii o Nieumiałku i jego przyjaciołach) oraz pełne nieważkości ilustracje Bohdana Butenki. Niczym Śrubka i Kabelek, bohaterowie Zagadki z gwizdkiem, spędziliśmy szmat czasu na zmajstrowaniu własnej machiny, która choć w podobnym stopniu z wielką mocą ssącą wprawiłaby w ruch inne przedmioty i przyciągnęłaby je do siebie.  Bo odkurzacz skonstruowany przez książkowych mechaników był niewiarygodnie pojemną maszyną, połykającą wszystko, od papierków zaczynając, poprzez guziki ze spodni, zegarek, wieczne pióro, a nawet kanapę.  Na szczęście wszystko dobrze się skończyło a przedmioty odnalazły się. Tylko jakim cudem we wnętrzu odkurzacza znalazł się także gwizdek, który Nieumiałek zgubił w zeszłym roku? Oto tytułowa zagadka, którą przy okazji lektury usiłowaliśmy rozwiązać. 
Do budowy naszego odkurzacza użyliśmy długiej tekturowej tuby, pudełka oraz różnych zachomikowanych drobiazgów. Nie przypuszczałam, że zabawa tak nas wciągnie.




                                                     Nasza Księgarnia 1964, wyd. I


w opracowaniu Hanny Ożogowskiej;
seria Moje Książeczki










Odkurzacz przeszedł wszelkie testy, silnik sprawny, przewody zasilające a jakże. Doskonale pochłania małe przedmioty, które co prawda nie unoszą się w powietrzu, ale świetnie turlają wewnątrz rury. Dzięki otwieranej klapce można szybko zacząć zabawę od nowa:)
A zagadka? Jeśli nie zgadniesz - odwróć kartkę!

3 sty 2015

Srebrne gwiazdki

Czekaliśmy na nie z utęsknieniem. Aż pewnego poranka, po przebudzeniu się, dzieci podbiegły do dużego okna i w zachwycie ujrzały cienką warstewkę śniegu na dworze. Wprawdzie utrzymał się u nas zaledwie kilka dni, ale zdążyliśmy przynajmniej przyjrzeć się wirującym płateczkom. W ostatni dzień roku synek z nieukrywanym żalem spoglądał jak wszystko topi się w mgnieniu oka. "Chcę śnieg, dużo śniegu, żeby ulepić bałwana!" - powtarzał. Na nic zdało się okazywanie mu zrozumienia słowami, czułam, że za moment rozpłacze się na dobre, a ja także wybuchnę.
- "To może napisz list!" - powiedziałam - "Do Dziadka Mroza, z prośbą o śnieg!" - zaryzykowałam pomysł.  Bo o ile łatwo wcielić się w rolę Świętego Mikołaja, jako adresata dziecięcych okołoświątecznych marzeń, o tyle trudniej, pomimo najszczerszych chęci, ofiarować im tę upragnioną gwiazdkę z nieba. Okazuje się jednak po raz któryś, że dzieci nie lubią dostawać nic gotowego. A każda sytuacja, w której mogą wykazać się własną inwencją pozwala im poradzić sobie z tym, co jeszcze przed chwilą było problemem.
Kacperek nie dał się długo przekonywać, co do tego czy Dziadek Mróz rzeczywiście może sprawić, że śnieg będzie padał, i szybko chwycił za kartkę i kredki. Zaangażował tatę w produkowanie rysunku z bałwankiem, sankami i śniegiem w roli głównej. Prosił, żeby mu napisać wzór listu, a potem w zabawny sposób przerysowywał graficzne znaczki. Pogawędziliśmy sobie o Nowym Roku i ciepłych butach, a po chwili chłopcy zanieśli list do skrzynki. Może choć ferie zimowe będą dla nas łaskawsze.
Nic zresztą dziwnego, że dzieciaczki z zapałem rzuciłby się w biały puch. Wspominając zimę z własnego dzieciństwa można by ją z czystym sumieniem idealizować w nieskończoność. Przede wszystkim kojarzyła się z niesamowitą energią i wolnością zabaw na świeżym powietrzu, bez obaw rychłego przeziębienia czy przemarznięcia. Za przemoczenie, owszem, wysłuchało się czasem reprymendy, ale jak przyjemnie było potem wysuszyć się przy piecu czy rozgrzać gorącym kakaem. Dlatego też prawdziwym sentymentem darzę wszelkie zimowe ilustracje ze starych książeczek dla dzieci. Kilka z nich w wykonaniu Zbigniewa Rychlickiego towarzyszyło nam w ostatnich tygodniach adwentowych przygotowań.

                                                        Wydawnictwo Lubelskie 1985, wyd.II

 Na tle wszechobecnej bieli królują tu roześmiane dziecięce buzie i pełne dynamiki, beztroskie zabawy. Subtelnie dobrane kolory spowijają, jakże by inaczej, śniegowe gwiazdki. Również zimowe pejzaże otulone są grubą śniegową pierzynką - te emanują spokojem i skupieniem. Rysunki zdają się odzwierciedlać naturalnie występujące w przyrodzie barwne refleksy.


Wierszyki Ewy Szelburg-Zarembiny podczytywaliśmy gdzieś pomiędzy świątecznym pieczeniem pierniczków, wykonywaniem zadań z kalendarza adwentowego i dekorowaniem domu a Oczekiwaniem.
Jedną z wartości minionego czasu jest to, że mogliśmy spędzić go razem, by tworzyć wspólnymi siłami  atmosferę świętowania.


Z kolei to, co możemy zaczerpnąć z poprzedniej epoki w tematyce bożonarodzeniowych dekoracji to niewątpliwie samo bogactwo kształtów i niebanalnych form zdobniczych. Jakby wbrew współczesnej hipermarketowej sztuczności znów sięgamy po sprawdzone, ręcznie robione ozdoby. Odkrywamy ile znaczy dla dziecka samodzielnie wycięte kółko i naklejone na większe, niczym pawie oczko lub łańcuch z pociętych paseczków papieru. Wspomnieniami sięgamy do chwil, kiedy sami przygotowywaliśmy koślawe zawieszki i jaką czuliśmy wówczas dumę, kiedy znalazły się one na świątecznej choince. Ostatnio w rozmowie z przyjaciółką poruszyłyśmy właśnie ten temat. Wymieniając się doświadczeniami, obie uznałyśmy, że pozwalając dziecku na przejaw własnej kreatywności podkreślamy, że jest ono dla nas ważne, nawet jeśli mamy odmienną wizję czy sposób działania.
U nas w domku lubujemy się w prl-owskich bombkach, takich prawdziwych, które mienią się wytartymi kolorami, precyzyjnie domalowanymi łezkami i kropkami a przy tym wdzięcznie się tłuką w rączkach dzieci.
Nasze ozdoby choinkowe to zbieranina różnych przedmiotów, darzonych szczególnym upodobaniem i przypisywanym im znaczeniom.
Znajdują się więc tam co roku samodzielnie wykrawane przez dzieci i lukrowane piernikowe ciasteczka, szydełkowe śnieżynki babci Zosi, muchomorki od babci Tereski czy inne ręcznie robione drobiazgi. Totalny miszmasz zupełnie nam nie przeszkadza. Jestem nawet przekonana, że co roku będzie nam przybywało ozdób w różnych konwencjach plastycznych i technicznych:)




W kuchni nad stołem zawiesiliśmy: mobile z piernikowych gwiazdek, aniołków oraz papierowych piórek - powstałych ostatnim razem. Szkraby lubią nań dmuchać i przypatrywać się jak lekko fruwają.


a recyklingowe mobile w salonie: z oczkowego łańcucha i gwiazdek z pociętych na paseczki zdezaktualizowanych stronic.


 Gwiazdka z kwadratów również należy do kanonu ozdób z dzieciństwa:

  

Nadejście Nowego Roku utrwalone przez Rychlickiego przypomniało mi także o karnawałowych przebierankach z dzieciństwa. Wszak to była epoka, w której na szczęście trudno było o gotowce. Strój na bal maskowy trzeba było przygotować samemu z tego, co znalazło się w domu. Za najbardziej pomysłową kreację czekała na zwycięzcę nagroda. Inni byli też dziecięcy idole. Najczęściej byli to clowni i inni pajace, księżniczki, czarodziejki, Zorro. W tym roku czeka nas pierwszy przedszkolny bal. Jesteśmy go bardzo ciekawi. Mamy jeszcze trochę czasu na obmyślenie kostiumu. Synka fascynują kowboje, piraci i Indianie - zobaczymy co z tego wyniknie:)
Spędzając poświąteczne dni bez pośpiechu, zabawiliśmy się w prawdziwe przebieranki z piknikiem pod choinką. Skoro za oknem wietrznie i zielono to pozostało tylko powyciągać z szafy kolorystyczne zestawienia i stworzyć nieco kowbojski nastrój. Dzieciakom bardzo się podobało!