Naszym dzieciom.


25 wrz 2017

Robale Szancera

Powietrzny desant pcheł, zaciekłe komary piłują cienki krzyk (za SDM), rosół lepki od much? Spokojnie, nie są to sceny z horroru czy filmu science-fiction, ale stare, sprawdzone i wciąż bawiące nas wiersze Brzechwy, z których wybraliśmy te najciekawsze o "robactwie". To jeden z bardziej pasjonujących tematów, które zgłębialiśmy minionego lata. Podchodziliśmy do niego dość emocjonalnie, raz z wielką ciekawością badawczą, raz z dużą rezerwą i nutką strachu, zwłaszcza jak coś nas potem żądli i swędzi;) Jak wiadomo, my dziewczyny, ogólnie dużo panikujemy wtedy. No dobra, może ja bardziej, bo dzieciaki lubią grzebać się z tatem w kompoście, w poszukiwaniu smakowitych rybich przynęt:)

Duży problem z owadzią plagą miał pewien drwal z wiersza Za króla jelonka oraz król Borowik, walczący z muchami, z wiersza Muchomory. Dzięki niesamowicie wystylizowanym i precyzyjnym rysunkom Jana Marcina Szancera owadzie perypetie zyskują na sile przekazu. Szancer, kojarzący się głównie z budowaniem nastroju baśniowego, uszczegóławianiem go i wynoszeniem do rangi stylu wysokiego (teatralna, wyrafinowana poza) tutaj użycza się stylowi niskiemu - satyrycznemu. Jan Brzechwa swój, dedykowany najmłodszym, poetycki utwór o walce rodziny drwala z nieznośnymi owadami, stworzył na kanwach klasycystycznych poematów heroikomicznych (może mieliście kiedyś okazję "zmęczyć" wojnę mnichów lub walki kotów i myszy za króla Popiela?). Jeśli tak, to pamiętacie obfite opisy scen batalistycznych, będące parodią sposobu, w jaki rozstrzygać miał się błahy zwykle konflikt. Wiersz Brzechwy może być także doskonałym przykładem rozwinięcia przysłowia strzelać z armaty do muchy...

Za rządów króla Jelonka rzeczywistym zarzewiem wojny był pewien środek owadobójczy, którego postanowił użyć rozsierdzony drwal, by raz na zawsze rozprawić się ze zdwojoną siłą owadzich rodów. Tak. Sprawa była to całkiem poważna, jeśli nie można już nawet spokojnie zmrużyć oka w nocy, bez uprzykrzającego życie bzyczenia...


Popularny od lat trzydziestych XX wieku flit cieszył się sporym zainteresowaniem w gospodarstwach domowych jako środek zaradczy na muchy, komary, karaluchy, pchły i inne insekty roznoszące zarazki. Do Brzechwy przemówiła zapewne kampania reklamowa owego środka, zakrojona na szeroką skalę. Jej głównym motywem była zdeterminowana i zwycięska walka dzielnych żołnierzy, w wizerunki których opatrzony był produkt (podaję za opisem eksponatu ze strony muzeum puckiego, zajrzyjcie koniecznie). 
Starsze, odosobnione wydanie wiersza (1950r.), którego niestety nie posiadam, zawiera ilustrację tej śmiercionośnej broni: Flitowe wojsko maszeruje/Z karabinami, w wielkich czapkach/Ustawia straż przy muchołapkach...

Wczytaliśmy się natomiast w tekst ze zbioru Od baśni do baśni (Czytelnik 1965, wyd. I) i stąd też pochodzą prezentowane grafiki. Prawdę mówiąc nie byłam pewna czy dzieci cierpliwie wysłuchają całości, nie przerywając czytania jakimś wybuchem walk na poduchy czy coś w tym rodzaju, dlatego podzieliłam wiersz na części. Dodatkowym zadaniem, które przyciągnęło uwagę rodzeństwa, było wyłowienie z treści jak najwięcej nazw owadów.





I posypało się jak z rękawa, te znane:
muchy, komary, stonogi, biedronki, żuki, trzmiele, szerszenie, ćmy, osy, koniki polne, kleszcze, motyle (dzieci ulubione), świerszcze, robaczki świętojańskie (moje ulubione). A dalej jeszcze: pszczoły i mrówki.
Te obco brzmiące, o które dzieci dopytywały:
prusaki, mole, karaluchy (spod poduchy), pająk krzyżak, chrabąszcz, a na koniec oczywiście sam imponujący, ściśle chroniony, chrząszcz jelonek rogacz.

Trzeba to oddać Brzechwie, że ubawić potrafił do łez. Wizja śpiących domowników, zaatakowanych przez pułki i szwadrony, dywizje i korpusy, kłutych bez pardonu w nosy i pięty wystające spod kołder, jest przezabawna - jeśli nie jest się w ich skórze:) Ciekawe jest również rozstrzygnięcie sporu, świetny pisarski wybieg, aby wyjść cało z tej opresji:) Dzieciom przypadła historia śmiesznej owadziej wojny.

Czy humorystyczne potraktowanie zmagań z plagą owadów przez poetę miało potwierdzić jego kpiący stosunek do skali problemu, jakim jest bezpośrednie sąsiedztwo z "robactwem"? Raczej może do skuteczności działania takich "niezawodnych" preparatów, co do których testowania i dzisiaj jesteśmy nieustannie nakłaniani? Jak podawał Kurier Warszawski z dn. 10.08.1916 r. nawet taki specyfik pochodzenia roślinnego, jak proszek perski, (którego drwal z wiersza zakupił aż dwie torebki) tracił swą moc lub bywał najzwyczajniej podrabiany (za 100 lat temu). Pamiętamy również Wojskiego z Pana Tadeusza daremnie uganiającego się za szczególnym rodzajem "muchy szlacheckiej":) Ale chodziło przecież nie o bagatelną sprawę, lecz o sterylność mieszkań i higienę osobistą. I dziś w sieci roi się od babcinych sposobów zwalczania tychże 'paskudztw'.

A może owadzie walki są częścią szerszego konfliktu społeczno-politycznego, który dzielił parędziesiąt lat temu społeczeństwo na tych, którzy wdrażali do opinii publicznej przekazy, iż stonkę ziemniaczaną zrzucili z samolotów na pola uprawne Amerykanie, i na tych, którzy tej propagandzie peerelowskiej nie dawali wiary. Eskadra chrząszczy transportowych (jak nazywa je Brzechwa) wbrew swym chęciom musiała jednak wywierać wpływ na najmłodszych uczestników ówczesnych akcji oczyszczania pól. Język nowomowy przeniknął do twórczości publicystycznej za sprawą cenzury. Stąd zwalczanie szkodnika ziemniaków przybrało charakter "działań militarnych" (przeczytaj więcej  w artykule).


Wiersz Brzechwy pt. Stonka i Bronka (Państwowe Wydawnictwo Rolnicze i Leśne 1952) uznano w tym czasie za agitację na rzecz owej propagandy. Trudno go dzisiaj znaleźć również w zbiorach wierszy, a szkoda. Po latach brzmi on zupełnie inaczej niż chcieliby to dawni krytycy Brzechwy lub zleceniodawcy politycznego zamówienia. Odczytanie go w jakiejś mierze jako antyeposu jest dobrym tropem dla znawców i miłośników poetyckiego stylu autora.
Pozornie wiersz porusza ważne tematy społeczne, przeniesione wprost z Polskiej Kroniki Filmowej (25/1950) na karty lektury dla ówczesnych dzieci. To czyni utwór "ważnym" i "oświeconym", sztandarowym dla propagandy. Mamy  tu coś w rodzaju apostrofy do ludu, podstawowej komórki społecznej czyli "typowej" rodziny z PRL-u. Następnie, zaznajomienie czytelnika z modelową stonką, jej życiem i zwyczajami, a nawet cyklem rozwojowym. Te jednak sprzeniewierzają się interesom rodziny, jakimi są praca i pielęgnowanie tradycji żywienia się ... ziemniakami!
Na koniec na scenę wkracza społecznik w osobie dziewczęcia: Bronki, która wie, co powinna zrobić na wypadek stanięcia oko w oko ze stonką (czemu nie Wanda, lub Jadwiga?) Dziecko również jest modelowe: dobrze poinformowane, rozpoznało stonkę "z obrazka", złożyło meldunek do odpowiedniej instytucji.

W jednej z drużyn jest i Bronka.
Ona wie co znaczy stonka;
Wlała nafty do butelki,
W nafcie topi niszczycielki.
A liść każdy się uśmiecha:
- Z tej dziewczyny jest pociecha!


Ale po co tak się męczyć i pisać wiersz dydaktyczny okraszony ugrzecznioną uszczypliwością, ironią i przesadniami? Zwłaszcza dotyczącymi samej zainteresowanej, czyli żarłocznej i łakomej stonki:)
Wszystko po to, by uwydatnić efekt komiczny. 
Brzechwa to urodzony satyryk. Robi lekki ukłon w stronę publiczności-czytelników i mruga okiem. Chwali i gani. Pokazuje złożoność problemów, które dotykały ówczesne społeczeństwo. Przedsiębiorczość Bronki a rolę dziecka w propagandzie sukcesu i entuzjazmu.
Kreatywność kulinarną gospodyń na przykład a brak swobodnego przepływu towarów, słabe zaopatrzenie. Przyczajone konflikty między tradycją a postępem. Potrzebę rozgraniczania pojęć i demaskowania nowomowy.

Po robocie każdy siada
I przy stole obiad zjada.
A więc jeden je ze smakiem -
Dajmy na to - barszcz z ziemniakiem,
Inny - placki kartoflane.
Jeśli lubi kto odmianę,
Je ziemniaki podsmażone,
Czy tłuczone, czy pieczone,
Bowiem w każdym domu one -
O czym wiecie bez wątpienia -
Są podstawą pożywienia.


Podobny zabieg może kojarzymy z wierszyka Entliczek Pentliczek. O robaczku, któremu zbrzydła powtarzalność w jego menu:)


Może ktoś z czytelników bloga, mógłby przywołać konkretne wspomnienia na temat stonkowego epizodu:) Lub ktoś właśnie poznał stonkę z szancerowskiego "obrazka"?
Ja przynajmniej dopiero teraz odkryłam, dlaczego tę stonkę, wraz z jej larwami łapaliśmy za dzieciaka do butelek z wodą...spadek po epoce.

Poniżej jeszcze kilka innych "robali Szancera":





Pochodzą z wydania, z którego już wyrzucono "niechlubny" wiersz.
Brzechwa dzieciom, Nasza Księgarnia 1965, wyd. VII.

Ilustrację do wiersza Stonka i Bronka można zobaczyć w kolekcji Hipopotama :)
(link do przykładowej książki usunięty na prośbę).

Owady Jana Marcina Szancera są na ogół zmanierowane, występują w narzuconej sobie roli, często posiadają cechy ludzkie. Owa przesada w kreacji owadzich bohaterów potęguje komiczny wydźwięk ilustracji. Świetnie współgrają one z hiperbolicznym tekstem. Nie są to encyklopedyczne ryciny czy precyzyjne grafiki służące celom poznawczym, choć Szancer dołożył starań, aby oddać morfologię owadów.  Personifikując je, wkładając na nie historyczny kostium oraz wpisując je w określoną scenografię, ilustrator wskazuje czytelnikom na te obszary naszej obyczajowości i kultury, które wciąż jeszcze po macoszemu traktują samą naturę i naszą od niej zależność. Warto byłoby schować się pod liść paproci, żeby mieć potem zdolność racjonalnej oceny zjawisk przyrodniczych, warunków panujących w danym ekosystemie.
Ewentualnie pod liść ziemniaka. Jak kto woli;)

My, naturalnie, wolimy do lasu lub na łąkę w poszukiwaniu owadzich bohaterów. Nie wszystkich z wierszy Brzechwy udało nam się podpatrzeć, mimo to były to pełne uciechy akcje. Nie układaliśmy specjalnej lekcji do rozpoznawania robaczków. Pierwsze skrzypce grała ciekawość. Uważne oko. Czujność. Przełamywanie lęków i przyzwyczajeń.
Uzbrojeni w siatki na owady (jak Pan Kleks, który żywił się specjalnym gatunkiem motyli z...pestkami) penetrowaliśmy przydrożne zarośla i trawy, zapisując sobie w notesiku nasze spostrzeżenia:


 






To, że mrówki chodzą w poprzek drogi i znikają w małych otworkach w ziemi, że wokół tych wejść jest usypany, luźny piasek - wywnioskowaliśmy, że mrówki wyniosły go na zewnątrz ze swoich korytarzy. Inaczej niż te temperamentne, które spotkaliśmy raz w leśnym mrowisku. Dzieci zachwycały się szczególnie leśnymi żukami, które napotykamy na mchach lub idące po ścieżce. Przy okazji grzybobrania często zdarza nam się sprowadzić kilku leśnych lokatorów do domu - wnikliwie je wtedy oglądamy. Jednak samego jelonka rogacza, którego w taki sposób spotkała córka drwala z wiersza, nie udało nam się odnaleźć;)




L. zauważyła, że niektóre gąsienice (spotkaliśmy aż 3 gąsienice rusałki pawika) mają włoski i szybko chodzą. K., że Że pasikoniki są płochliwe ale rodzinne:)



Fantastyczne obserwacje przeprowadziliśmy na owadziej stołówce czyli w malinowym eko-gąszczu. Zobaczyliśmy całą rodzinę biedronek oraz byliśmy świadkami jak szerszeń porwał osę. Słuchaliśmy brzęczenia pszczół próbując wykraść im słodkie owoce. Ledwie się odganialiśmy od much i komarów.



Jeszcze wiosną byliśmy świadkami rójki chrząszczy, które miały całkiem zorganizowane wieczorne przeloty nad naszymi domami. Chłopcy z naszej ulicy zbierali przez całe wakacje różne okazy i co chwilę przychodzili pokazywać swoje zdobycze: uschnięte chrząszcze, larwy z drzewa, różne robaczki i schwytane z wielkim przejęciem pasikoniki. Nadawali swoje nazwy motylom: coca-cola i śmietanka:)
Obserwowali je przez nikogo nie zachęcani i wypuszczali całe to bractwo z powrotem.
Sporo mogliśmy się dowiedzieć z fantastycznie zilustrowanej, zachwycającej Wielkiej księgi robali Yuval Zommera  (Wilga 2017).



oraz z przyjemnością podglądamy wielokrotnie ilustracje Katarzyny Bajerowicz i Emilii Dziubak:)



Pobudzoną w ten sposób ciekawość poznawczą zaspakajamy u źródeł, wertując na przykład tomy przytargane przez K. z wypożyczalni.


                                   Atlas zwierząt Polski. Ilustrowana encyklopedia, Fenix



Kolejną odsłonę nietuzinkowych "robali" Szancera oraz nasze tropienie, a nawet hodowlę, owadów będzie można zobaczyć w następnym  poście o książeczce innego autora:)

21 wrz 2017

Wędrówka pędzla i ołówka/Odkrywanie śladu. Czym jest zabawa malarska

Związek ludzkiej dłoni (najczęściej to dłoń, choć niekoniecznie, bo jak pokazują to liczni utalentowani artyści, malować można także ustami bądź stopą) z trzymanym w niej pędzlem, ołówkiem lub innym narzędziem kreślarskim jest niezwykle ścisły i zależny od wielu aspektów naszej osobowości.
Relacja ta staje się często początkiem nabywania nowych doświadczeń i drogą do wyrażenia siebie. 
Skąd nam się to wzięło, że po prostu chwytamy za kredkę, pisak, pędzelek i znaczymy na dostępnej nam przestrzeni jakiś znak czy ślad?


Arno Stern, twórca autorskiej pracowni malarskiej, w swojej książce Odkrywanie śladu. Czym jest zabawa malarska (Wydawnictwo Element 2016) w nietypowy sposób objaśnia rodzicom i pedagogom znaczenie inicjacji malarskiej w życiu dziecka. W tej książce znalazłam odpowiedź na moje pytanie dlaczego uparcie zbieram dziecięce rysunki od pierwszych momentów, kiedy dzieci były gotowe COŚ na kartce nabazgrać. Chociaż na pierwszy rzut oka nie ma tam nic przedstawionego w sposób, który oddawałby świat tak, ja go znam z mojego otoczenia, wiele z tych rysunków stale przykuwało moją uwagę. Nawet czysto sentymentalną. Gdy już brakowało mi miejsca na przechowywanie czy ekspozycję miałam duże wątpliwości czy warto to robić. Każde z dzieci chętnie wraca do swoich teczek z rysunkami sprzed lat. Trzeba widzieć ich niegasnący entuzjazm, radość i emocje, które się budzą przy odkrywaniu swoich własnych "śladów".
Termin śladu wprowadza właśnie autor powyższej książki. Wzbogacił on swoją książkę o liczne ilustracje autorstwa dzieci.
Wyobraźcie sobie, że odbył on wiele podróży, podczas których spotykał dzieci różnych ludów zamieszkujących odległe dżungle, góry czy pustynie. Stern organizował dzieciom malarską zabawę. Dostawały od niego paletę farb i papier. On natomiast obserwował ich poczynania i zbierał materiały do swoich badań. Niezależnie czy był to Afganistan, Niger, Peru, Gwatemala czy Etiopia, dzieci rysowały dowolne kształty, które następnie zostały porównywane ze sobą na zasadzie podobieństw.
Główny wniosek płynący z tej beztroskiej zabawy jest myślą przewodnią jego książki: dziecko przedstawia te same rzeczy w podobny sposób za pomocą ewoluujących w czasie kształtów, które są odbiciem pierwotnego wspomnienia. Każde dziecko, niezależnie od kultury, w jakiej się wychowuje, przechodzi ten proces tak samo. Przestrzeń kartki jest przeżywana, wraz z jej kierunkami, ograniczeniami. Nie ma to nic wspólnego ze sztuką w ujęciu encyklopedycznym, mówi autor, ponieważ nie jest przeznaczone do odbierania przez kogoś innego, jednak obecność dorosłego kibica jest bardzo ważna w tej fazie. Dziecko doświadcza dzięki takiej aktywności swojej własnej niepowtarzalności i ekspresyjności, a interpretowanie dziecięcych rysunków "na siłę" staje się po prostu zbędne:)

Wydaje mi się, że podobne myślenie na temat zabawy malarskiej podzielała, cztery lata starsza od Sterna, polska pisarka dziecięca Maria Terlikowska, która napisała w 1970 roku książeczkę Wędrówka pędzla i ołówka. Książka została bardzo starannie  zilustrowana od strony koncepcyjnej przez Janusza Stanego. 
Książeczki nie pamiętam z czasów lektur dzieciństwa, zetknęłam się z nią dzięki projektowi Przygody z książką, lecz dopiero tego lata wpadła w nasze czytelnicze łapki za sprawą nieocenionej pani bibliotekarki:) Na portalach internetowych nie brak trafionych recenzji wznowionego wydania Naszej Księgarni (2015), co dowodzi niezwykłej żywotności tematu (polecam wpis).
Najmłodsi są zachwyceni, dorośli również. 




Przede wszystkim dlatego, że książeczka przypomina raz jeszcze o tym, że każdy ma w sobie naturalną potrzebę związaną z utrwalaniem śladu. Sama książka jako dojrzałe dzieło edytorskie jest swego rodzaju zabawą artystyczną, kreacją świata jaki wyłania się z pierwotnej i czystej zabawy dziecięcej. Trochę interpretacją zabawy jaką prowadzą pędzel i ołówek.
Tytułowi bohaterowie przeżywają swoje zdumiewające przygody tylko dlatego, że odpowiednio wcześniej musieli przejść cały proces 'formulacji' jak go po swojemu nazywa Stern. Rysowali i malowali w nieskończoność, czerpiąc z tego przyjemność, nie planując swoich ścieżek, zarysów i kontur. Świat przedstawiony przez Terlikowską zupełnie przypadkowo obiera swój kształt. Cała ta wędrówka po kartkach papieru jest pełna twórczej swobody, z marginesem błędu: pędzel rozlewa farbę, ołówek coś gryzmoli. Najciekawsze momenty w tej grze to te, kiedy możliwe staje się zamalowanie czegoś, przerysowanie, przerobienie, zgodnie z tym co podpowiada nie wyobraźnia, ale naturalna potrzeba.

Stern przypomina w swojej książce, że najtrudniejsza blokada jaka wydarza się podczas zabawy malarskiej to zwątpienie. Kiedy dziecko zawiesza się nad pustą kartką, ponieważ nie wie co narysować - lub jakiś wymyślony konkret nie wychodzi tak, jakby się tego oczekiwało. 
U starszej córki często obserwuję właśnie takie zawahania, zaczyna malować pełna entuzjazmu, ale po chwili wydaje się być niezadowolona z efektu. Odzywa się w niej potrzeba jakiejś dokładności w odwzorowywaniu, którą stara się pogodzić z ekspresyjnością.
Jestem przekonana, że ilustrator Wędrówki... rozumiał sens zabawy malarskiej - jego rysunki są niedokończone, ledwie zaznaczone, jakby chciały powiedzieć, że nie liczy się tu doskonałe pod względem artystycznym dzieło, ale sama droga (proces) wiodąca do uzyskania końcowego kształtu.
Wszystkie te kształty, zdaniem Sterna, zmierzają do rozszerzenia przestrzeni.
To zjawisko zostało w książeczce Terlikowskiej ukazane za pomocą metafor i ożywienia świata przedstawionego.

Pomyślałam, że można zaryzykować dosłowne zinterpretowanie Wędrówki ... 
Nie chodzi o to, żebyśmy powielali przygody dwójki bohaterów, ale zakosztowali drogi po zabawę. Spakowaliśmy szybko potrzebne akcesoria i udaliśmy się do... pobliskiego lasu. Dzieci najczęściej malują czy rysują w domu, wykorzystując powierzchnię stołu, podłogi, ściany, frontu szafki itp. Niewiele natomiast malujemy w tzw. plenerze. Wyjaśniliśmy sobie to pojęcie. Dzieci wybrały drzewa, do których pomogłam przyczepić kartki. Dziewczynki z ochotą malowały. Za to najbardziej zainteresowany tematem zrezygnował w ostatniej chwili i nurkował co rusz w krzaki za grzybami, szyszkami, powykrzywianymi patolami:)








Zabawę przerwał ( a może inaczej ukierunkował) drobny deszczyk, który zaprowadził nas pod leśne parasole. Dzieci zebrały po garści skarbów i zapowiedziały, że malować możemy wszędzie, gdzie zechcemy:)

Jestem ciekawa czy tym wpisem i rodzajem aktywności przybliżyliśmy się choć o parę milimetrów do świata sztuki, który jest przewodnim tematem obiecującego projektu blogowego Bliżej sztuki  ;)
Współcześnie uważa się, że granice sztuki są dość płynne, ale wciąż istnieje przekonanie o tym, iż wywodzi się ona z obrzędów magicznych i pierwotnych potrzeb. Powoli ją odkrywamy. Zapraszamy razem z nami na wędrówkę:)


18 wrz 2017

Moje wiersze - synkowi

Kochany synu,


właśnie wkroczyłeś na swój szlak przygody z nauką w szkole. Wiem, że czekałeś na ten moment z radością, pomieszaną z obawami. Widzę Twoją dumę i zadowolenie z siebie. Ty wiesz, co robić.


Tak naprawdę, wiedzę o świecie zacząłeś przyswajać już dawno temu, kiedy byłeś jeszcze tak maleńki, że śmiało zmieściłbyś się w swoim własnym piórniku. Na szczęście miałeś wtedy bardziej przytulne warunki do rozwoju:) Już wtedy wykazywałeś się imponującą samodzielnością.

                      (fot. P.K.)
Gratuluję Tobie, że jesteś właśnie taki! Cudowny! Wiesz, ja też potrzebuję czasem przewodników, ludzi, którzy udzielą mi wskazówek, dzięki którym zdobędę wiedzę, tak potrzebną mi w moich decyzjach... Życzę Tobie, byś spotykał w tej swojej szkolnej przygodzie ludzi mądrych, wspierających, i ludzi z pasją. Wiem, że się nie zniechęcisz, ponieważ te wszystkie naturalne zdolności są w Tobie. 

Bez różnicy, czy ktoś nazwie je biodynamicznymi siłami, predyspozycjami, twórczym potencjałem czy czymś innym. Bez różnicy w jakim tempie będziesz je odkrywał.
Stawaj się sobą! Po prostu. Z mocą, radością, skłonnością do badania, obserwowania,
 ale też wyciszenia, z chwilami buntu, zapomnienia, z odkrywczym spojrzeniem na rzeczywistość.

 Ze skłonnością do odpowiadania na wszystkie dobre impulsy, które zobaczysz w tym czasie.
 Podziwiam Ciebie za to, jak tworzysz swoją osobistą przestrzeń do przyswajania świata. Cenię Twoje sposoby na otaczanie się tym, co akurat Tobie jest potrzebne, bliskie, lub wydaje się pociągające na tym etapie. Uwielbiam jak forsujesz pozostawienie tych, wszystkich zapisanych przez Ciebie karteluszków, małych skarbów i pamiątek, w zasięgu ręki. 






I dziękuję Ci, że mogę Tobie w tej przygodzie towarzyszyć. 
Jest jeszcze coś. Pewien wiersz. 


Wiersz pełen przekory. Słowa poetki, które zdradzają co jest prawdziwą siłą napędową doniosłych dokonań i odważnych poczynań. To marzenia. 
Jako uważny siedmiolatek jesteś mistrzem marzeń! 
Życzę Ci, żeby Twoje marzenia mieściły się wszędzie, jak małe kiełki roślin i rosły razem z Tobą, na miarę tego Kim Jesteś. Dbaj o swoje marzenia!

                         (fot. P.K.)
Twoja MAMgusta;)

     ***********************************************

Moje wiersze Joanna Kulmowa. Biuro Wydawniczo-Propagandowe RSW  "Prasa-Książka-Ruch"1973.

Książeczka wybitna, moim zdaniem, ponieważ pełna głosu dziecka i aktywności poznawczej dziecka. Refleksja nie jest tu tak ważna. Może ona u odbiorcy wystąpić, ale już raczej na etapie końcowym. Ważniejsze jest badanie, dotykanie istoty zjawisk widzianych oczami dziecka oraz samo myślenie, ale takie zapętlone, fragmentaryczne, o niebieskich migdałach. 
Wszystkie te zjawiska mogą stać się inspirujące, mogą być początkiem czegoś nowego. Mają swój czas trwania. Najczęściej w oka mgnieniu:) I z nieobcym poetce humorem.

Moje wiersze wstają wcześniej niż ja - 
kiedy jest jeszcze ciemno.
I  dlatego są śpiące za dnia
i chowają się po kątach przede mną.
(Moje wiersze)


Dlatego z Kulmową można robić wszystko, na co ma się ochotę:)
Można zrobić skok w przyrodę, w kałużę po deszczu. Można oglądać niebo w stawie, osę spod spodu. Oglądać swój własny cień. Słuchać wiatru, który umilkł. Słuchać koncertu żab i świerszczy, i tak dokładnie się z nim zespolić. Można też słuchać odgłosów lasu. Koniecznie trzeba z Kulmową pobiegać boso. A na dodatek pobębnić w takt deszczu. Czy mało? Można przecież jeszcze chmur poszukać w tych kałużach, strącić kroplę z trawy, pobawić się z kotem (ale o tym potem).
No to siup! Żeby mącić/miesić/błoto rozpryśnięte.









Trzeba było sprawdzić głębokość każdej z kałuż, rozchluptać na boki jej zawartość, strząsnąć z liści krople deszczu, pociągać za gałązki, żeby sprawdzić ile poleci wody na głowę, wykonać parę podskoków i rozbiegów na mokrym asfalcie, porównać miękkość mokrej trawy z gładkim piaskowym błotkiem i żwirkiem podwórkowym. Słowem spontaniczna i pełna frajdy zabawa jako wytłumaczenie poetyckich metafor:) Dzieci objaśniają mi świat wierszy swoim entuzjastycznym eksperymentowaniem. Ja przemycam im trochę artystycznej wrażliwości, i wszyscy mamy z tego super zabawę.


Pytanie, czy ilustrator tej poetyckiej książki dał się uwieść lirycznemu tonowi tych wierszy? Jakie na dowód tego oddał faktury, jakie utkał kreski, i jakie stworzył pryzmaty? Zobaczcie i oceńcie sami:)
Adam Kilian!




















Kiedy jest się dzieckiem, jest się też takim trochę radarem, odbierającym wszystkie sygnały i bodźce z otoczenia. Emituje się je w postaci czystych i nieograniczonych emocji. Myśli wydają się być wtedy tak ulotne i nietrwałe, że ledwie można je ze sobą połączyć w rozsądną całość. Kilian złowił przeżycia podmiotu lirycznego w misterną, pajęczą siatkę. Tak, by nie uciekło z niej nic z tych pięknych wzruszeń, odkryć i zachwytów. Autor ilustracji pozwolił, by żyły one własnym życiem, zaglądając pod każdy liść podbity słońcem, w odmęty kałuży, wpatrując się w unerwienie listowia czy fakturę kory na drzewie. Bardzo dyskretnie. Uważnie.
Dzięki takiemu podejściu Kulmowej i Kiliana do tego, co też siedzi w dziecięcej głowie, książeczka powyższa to cenny trop do zrozumienia małych myślicieli. Marzycieli, którzy ledwie łapią się parasolki, a już lecą z nią w przestworza, którzy zbierają kolorowe szkiełka z rozbitych butelek i obserwują przez nie rzeczywistość. Lub też zbierają szeleszczące folie po cukierkach i patrzą pod światło.

Z takich folijek powstało nasze drzewo marzeń:)
Najpierw mała K. bawiła się do woli w dopasowywanie kolorów i podglądanie przez nie; potem dzieci wycięły z nich kształty liści a dziurkaczem zrobiliśmy otworki.





Na drzewo marzeń dzieci wybrały małą jabłonkę w sadzie. Liście z niej już częściowo opadły, więc ciekawie było ją trochę ożywić. Udzielił się nam kolorowy animus. Lekki wiatr igrał z naszym drzewkiem, strącając folijki. Dmuchaliśmy w nie, wyrzucaliśmy wysoko w górę, jak się dało. Syn wplątywał mi liście we włosy, kiedy próbowałam uchwycić te radosne momenty. Kaja wolała nieskończoną ilość razy zamykać i otwierać furtkę do sadku. Lidka wchodziła pod jabłonkę i myślała o swoim marzeniu. Ubrane drzewko wyglądało zjawiskowo. Na drugi raz musimy tylko zjeść więcej cukierków;)